piątek, 2 kwietnia 2010

Wielkanoc A.D. 2010


Wiary
w
Odkupieńczą Śmierć
i
Chwalebne Zmartwychwstanie
naszego Pana
Jezusa Chrystusa
wbrew glajchszaltungowi
uprawianemu przez ten świat

życzy
redakcja


do życzeń dołączamy aktualny felieton Stanisława Michalkiewicza z ostatniego numeru Najwyższego Czasu:

Żołnierze przeciw ekumaniakom

Święta Wielkanocne to szczególnie trudny okres dla tak zwanego „dialogu z judaizmem”, forsowanego u nas, zwłaszcza przez duchownych, co to ongiś „bez swojej wiedzy i zgody”... Nawiasem mówiąc, trudno zgadnąć, z kim właściwie ten „dialog” się toczy, kto konkretnie przemawia w imieniu „judaizmu”. W Kościele katolickim sytuacja jest jasna: Roma locuta, causa finita. A w judaizmie? Przecież co rabin to „judaizm”. W tej sytuacji jest oczywiste, że ten cały „dialog” sprowadza się do mizdrzenia się salonowych ekumaniaków, którzy skaczą przed Żydami z gałęzi na gałąź. Ale mniejsza o to, bo nadchodzi Wielkanoc, a wraz z nią – najtrudniejszy moment dla „dialogu z judaizmem”, cokolwiek by on nie oznaczał. Chodzi oczywiście o fragment Ewangelii św. Mateusza opowiadający, jak to żołnierze pilnujący grobu Jezusa zameldowali arcykapłanom i starszym ludu, co się tam wydarzyło, zaś tamci – „po naradzie” - więc początkowo się wahali – przekupili żołnierzy by puścili w świat wersję o wykradzeniu zwłok i obiecali, że „pomówią” z namiestnikiem, czyli Piłatem, żeby nie karał ich za spanie na warcie. Z tego fragmentu Ewangelii wyraźnie wynika, że o ile przedtem można jeszcze zakładać dobrą wiarę u arcykapłanów i starszych ludu, to OD TEJ PORY judaizm wygląda na zwyczajny i świadomy PRZEKRĘT – chyba, że koloryzował św. Mateusz. Ale czyż Kościół katolicki może dopuścić możliwość, że któryś z ewangelistów koloryzował, zwłaszcza w takiej sprawie? Jasne, że nie może. No to jak z tego wybrnąć, jak głosić Ewangelię o Zmartwychwstaniu, a jednocześnie ekumenicznie pić Żydom z dzióbków na eleganckich sympozjonach?

Z pomocą przychodzą krętacze, zwani dla niepoznaki teologami. Oczywiście i tutaj panuje ścisła hierarchia; jedni krętacze uchodzą za proroków większych, inni – za mniejszych, a jeszcze inni trudnią się sprzedawaniem tej tandety na straganach. Jeden z takich straganów uruchomiła „Gazeta Wyborcza”, gdzie urzęduje rzucony na odcinek religijny red. Jan Turnau. Podpierając się autorytetem proroków większych np. dominikanina, mianowanego później przez Jana Pawła II kardynałem Iwo Congara i mniejszych, jak np. Hansa Kunga twierdzi on, że Zmartwychwstanie nie było faktem historycznym. Pusty grób nie jest bowiem żadnym historycznym dowodem. To rzeczywiście prawda, ale w takim razie co ze Zmartwychwstaniem? Zdarzyło się, czy nie? Jeszcze Mniejszy Prorok wykombinował to sobie następująco: „Historycznie można tylko stwierdzić najgłębsze przekonanie uczniów, że Zmartwychwstałego w sposób nadzwyczajny spotkali”. Tak jest w książce „Nie wstydzę się Ewangelii” ks. Michała Czajkowskiego. No, proszę! Nie tylko „najgłębsze przekonanie”, ale w dodatku „w sposób nadzwyczajny”... Po przełożeniu tych aktów strzelistych na język potoczny widać wyraźnie, że Przewielebny delikatnie daje do zrozumienia, że jak tam naprawdę było, to diabli wiedzą, zaś uczniom tak się tylko wydawało. Żeby nie było wątpliwości, wtóruje mu sam Hans Kung twierdząc, że Zmartwychwstanie było „akcją realną” , ale tylko dla kogoś, kto chce być nie tylko neutralnym obserwatorem, ale kto z wiarą się w nią angażuje. Słowem – realności Zmartwychwstania można doświadczyć tylko subiektywnie, a i to pod warunkiem uprzedniego wprawienia się w rodzaj rauszu. No tak, rzeczywiście, wszystko się zgadza; po odpowiedniej dawce LSD ludzie nie takie rzeczy widywali. W takiej sytuacji przed dialogiem z judaizmem rysują się rzeczywiście obiecujące perspektywy.

To znaczy – rysowałyby się, gdyby nie ci cholerni żołnierze z Ewangelii św. Mateusza, no i – niestety – arcykapłani i starsi. Już tam ani żołnierze, ani tym bardziej – arcykapłani i starsi nie angażowali się „z wiarą” w to całe Zmartwychwstanie, przynajmniej w tym znaczeniu, o jakim bredzi Kung. Przeciwnie – woleliby, żeby go w ogóle nie było. Jednak wdrożeni w rzymskich legionach do żelaznej dyscypliny żołnierze zameldowali arcykapłanom, co widzieli NAPRAWDĘ. Co ciekawsze – ci również natychmiast w to uwierzyli, bo czyż w przeciwnym razie daliby żołnierzom „sporo pieniędzy” i w dodatku obiecali, że załatwią sprawę z Piłatem, który, dowiedziawszy się, że zasnęli na warcie, bez ceregieli kazałby żołnierzy zaćwiczyć na śmierć? W rzymskim wojsku nie było żartów - w odróżnieniu od obyczajów panujących w naszej armii, gdzie nawet w elitarnym przecież GROM-ie oficerowie pozywają dowódców przed niezawisłe sądy. No a Piłat? Uwierzyłby handełesom? Oczywiście, że by nie uwierzył, przeciwnie – natychmiast zacząłby się zastanawiać, dlaczegóż to tak zależy im na uchronieniu żołnierzy od kary i jeśli nie wdrożyłby surowego badania, o co NAPRAWDĘ tu chodzi, to tylko za potężną łapówkę. Mówiąc krótko – handełesy również narażały się na oskarżenie o zorganizowanie spisku z udziałem żołnierzy, które Piłat chętnie by im spreparował, choćby dla satysfakcji za upokorzenie, jakiego doznał podczas procesu Jezusa, kiedy to został publicznie postraszony groźbą donosu do podejrzliwego Tyberiusza. Teraz to on miał ich w garści, niczym Miller Michnika, kiedy ten przez 6 miesięcy cicho siedział z nagraniem Rywina, niby to prowadząc „dziennikarskie śledztwo” – a za spiskowanie z wciąganiem żołnierzy z pewnością już pospadałyby głowy. Jeśli zatem w tej sytuacji handełesy zdecydowały się na „pomówienie” z Piłatem, to tylko dlatego, że musiały być jak najbardziej przekonane o „realności” Zmartwychwstania, które jednak zdecydowani byli za wszelką cenę ukryć. Widać wyraźnie, że w konfrontacji z tym fragmentem Ewangelii św. Mateusza wszystkie ekumeniczne sofizmata krętaczy większych, mniejszych i całkiem małych, to zwyczajny Scheiss – bo PIERWSZE („kiedy one – tzn. niewiasty – SM – szły”, czyli dopiero wracały od grobu) świadectwo o WYDARZENIU jakie miało miejsce wokół grobu Jezusa dali właśnie żołnierze – a więc nie żadni uczniowie, co to niby mieli mieć „przekonanie”, że „w sposób nadzwyczajny” itd. - a którzy wtedy chyba jeszcze o niczym nie wiedzieli.

Czy przypadkiem nie te ekumeniczne sofizmata miał na myśli św. Paweł, jeszcze w głębokiej starożytności przestrzegając, że „gdyby Chrystus nie zmartwychwstał – próżna byłaby nasza wiara”? Skoro w samym Kościele katolickim podważany jest historyczny charakter Zmartwychwstania, to nic dziwnego, że na Zachodzie pustoszeją kościoły. U nas wygląda to lepiej, bo jeszcze w czasach saskich w „laikacie” ugruntowała się dewocja obyczajowa („ukrajemy szyneczki, umaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie”), podobnie, jak i po stronie przewielebnego duchowieństwa („Boga chwal, sztukę mięsa wal – ot, co jest!”), a do tego głęboka wiara nie jest koniecznie potrzebna. Zresztą – jaka tam „głęboka wiara” – jeśli jej przedmiotem miałyby być jakieś halucynacje uczniów – bo inaczej załamie się dialog z judaizmem? Gdy chrześcijaństwo podbijało Europę, wybitni ludzie Kościoła inaczej myśleli: „dla dobra przecież naszej wiary, dzięki której RÓŻNIMY SIĘ od pogan, Żydów i heretyków...”? – pisał w Liście V do papieża Bonifacego IV w początkach VII wieku św. Kolumban. Wcale nie chciał być taki sam, jak wszyscy.

Stanisław Michalkiewicz